Z niebezpiecznym przedmiotem ruszył na policjantów

0
289

Z niebezpiecznym przedmiotem ruszył na policjantów.

Gdy w ręku agresora pojawia się maczeta, pytanie nie brzmi już: „czy można było rozmawiać?”, lecz: „czy instytucje mają prawo nie działać?” Zdarzenie w Sosnowcu to nie tylko policyjna interwencja. To test dla państwa prawa i dla nas samych – czy naprawdę rozumiemy, czym ono jest.

Jak podaje Śląska policja w serwisie X.

"Z niebezpiecznym przedmiotem ruszył na policjantów… Dzisiaj ok. godz. 5.00 sosnowieccy policjanci zostali wezwani na interwencję przy ul. Mikołajczyka, gdzie według zgłoszenia ulicą poruszał się pobudzony mężczyzna z maczetą w dłoni. Wcześniej miał on uszkodzić zaparkowane samochody osobowe i miejski autobus."

„Maczeta i państwo prawa”
— czyli o tym, kiedy instytucje muszą być silniejsze niż człowiek

„Nie ma większego absurdu niż domaganie się od prawa, by było łagodne, gdy ktoś właśnie próbuje je zniszczyć” – pisał Karl Popper.

O świcie, kiedy ulice Sosnowca dopiero zyskiwały kontury w mlecznej szarości, a ulice nie zdążyły jeszcze wypełnić się ludźmi zmierzającymi do pracy, wydarzyło się coś, co przypomina, że granica pomiędzy porządkiem a chaosem jest cieńsza, niż byśmy chcieli. Mężczyzna z maczetą, pobudzony, jak podaje policja – a może w jakimś sensie już oderwany od tego świata – zniszczył kilka samochodów, miejski autobus, a następnie ruszył na funkcjonariuszy. Ci oddali strzały w wyniku czego mężczyzna zmarł.

Śmierć nigdy nie jest łatwym punktem w debacie publicznej. Ale czasem bywa koniecznością. Bo pytanie, które wybrzmiewa tego poranka, nie brzmi: „czy można było tego uniknąć?” – ale raczej: „czy państwo miało prawo nie reagować z pełną mocą?”

Nie znamy jego nazwiska. I może to dobrze. Publiczne narracje lubią nadawać rysy bohaterstwa ludziom, ale niekoniecznie niewinnym. O tym człowieku wiemy niewiele – był agresywny, uzbrojony w maczete, zniszczył mienie publiczne i prywatne, a na widok munduru nie zatrzymał się, lecz podjął próbę ataku.

Nie był ofiarą systemu. Był jego przeciwnikiem. I choć można próbować dorysowywać mu psychologiczną głębię – czy był chory, czy samotny, czy popychany przez demony z którymi walczył w swojej głowie – to nie zmienia faktu podstawowego: tego dnia, przy ul. Mikołajczyka, stanowił realne zagrożenie dla innych. W tym dla tych, którzy nie mieli wyboru – policjantów.

W nowoczesnym państwie prawa nie ma miejsca na zemstę, ale też nie może być miejsca na pobłażliwość wobec jawnej przemocy. Ten człowiek nie stał się ofiarą nadużycia – stał się dowodem, że granice obowiązują wszystkich. Także tych, którzy próbują je przekroczyć.

Użycie broni przez policję w Polsce to zawsze akt wyjątkowy. Nie żyjemy – na szczęście – w kraju, gdzie mundur automatycznie oznacza prawo do strzału. Każda kula oddana z policyjnego pistoletu to ostateczność, za którą idą procedury, kontrola prokuratorska, często medialny sąd.

Ale właśnie te procedury są tutaj kluczowe. To one odróżniają państwo prawa od samosądu. Gdy funkcjonariusz podejmuje decyzję o użyciu broni, robi to pod rygorem odpowiedzialności – i dlatego musi mieć jasność, że prawo stoi za nim, jeśli działa w obronie życia. 

Już kilka godzin po zdarzeniu zaczęły się pojawiać komentarze. Z jednej strony politycy partii rządzącej mówili o „odwadze i profesjonalizmie” funkcjonariuszy, podkreślając, że „obrona życia policjantów i obywateli to priorytet”. Z drugiej – głosy z niektórych organizacji pozarządowych wzywały do „pełnego wyjaśnienia”, podając w wątpliwość proporcjonalność reakcji.

W tle znów słychać echa debat o przemocy policyjnej, często inspirowanych przez zupełnie inne konteksty – amerykańskie, francuskie, brazylijskie. Ale Polska to nie USA. W naszym kraju strzał policjanta to nie symbol dominacji, lecz świadectwo desperacji sytuacji.

Opozycja – umiarkowana i skrajna – w większości milczy. Być może z rozsądku, być może z wyrachowania. W tej ciszy więcej mówi się o obywatelach niż o politykach – to oni, w komentarzach w mediach społecznościowych, pytają: „Co, jeśli ten człowiek dźgnąłby przypadkowego przechodnia?”, „Czy mieli czekać, aż kogoś zabije?”

Państwo demokratyczne nie jest bezbronne. Właściwie – nie ma prawa być. Tam, gdzie państwo okazuje słabość wobec przemocy, tam narasta anarchia – powoli, lecz nieuchronnie. Bo jeśli prawo nie potrafi ochronić zwykłych ludzi na ulicy, to czym jest?

Zdarzenie w Sosnowcu to nie punkt zwrotny. Ale jest przypomnieniem. Że wolność nie oznacza braku reguł. Że prawa człowieka obowiązują także policjanta – ma prawo nie zginąć z rąk szaleńca. Że wreszcie bezpieczeństwo publiczne nie jest luksusem, ale fundamentem każdego innego prawa.

Wiele mówi się dziś o prawach jednostki, ale mniej o obowiązkach obywatela wobec wspólnoty. Odpowiedzialność za słowa, czyny, za relację z instytucją, która ma broń – i nie dlatego, że jest silniejsza, ale dlatego, że jest odpowiedzialna.

Czy nie jest tak, że każde ograniczenie siły instytucji – z lęku przed oskarżeniem o „represyjność” – uderza w tych, których te instytucje mają chronić?

Czy na pewno chcemy, by policjant w starciu z człowiekiem z maczetą myślał nie o tym, jak ratować życie – lecz o tym, jak będzie wyglądał jego raport?

I czy ta cała debata o „prawach sprawcy” nie zaczyna niebezpiecznie przesłaniać tego, o co naprawdę chodzi w demokracji – czyli o prawo do życia bez strachu?

A może powinniśmy się zapytać inaczej: czy chronimy pacjenta – czy już tylko własne sumienie przed trudnymi decyzjami?

 
Kategorie
Pogoda
Reklama
Czytaj więcej
Wooble https://wooble.pl