Granice zdrowia: między bezpieczeństwem a wolnością osobistą
Czy państwo powinno chronić nas przed fałszywymi terapiami – nawet wbrew naszej woli? Projekt tzw. „Lex Szarlatan” daje urzędnikom nowe narzędzia do walki z pseudomedycyną, ale budzi pytania o granice wolności osobistej, odpowiedzialności i prawa do wyboru – także tego nieracjonalnego. Czy to koniec epoki uzdrowicieli, czy początek państwowej cenzury leczenia?
„Nie chcę być częścią żadnego eksperymentu” – mówiła starsza kobieta z kartką w dłoni, protestując pod Sejmem. Lecz kto dziś decyduje, czym eksperyment jest, a czym leczenie?
Projekt nowelizacji ustawy o prawach pacjenta i Rzeczniku Praw Pacjenta, potocznie nazywany „Lex Szarlatan”, zdaje się odpowiedzią państwa na narastającą falę pseudomedycznych praktyk – od „terapii energetycznych” po zakraplane altmedowe kursy, które wypierają wiedzę opartą na dowodach. To akt prawny, który według rządu ma zakończyć dekady legislacyjnej bezradności wobec samozwańczych „terapeutów duszy” i „uzdrawiaczy kwantowych”. Ale czy jest to naprawdę zamach na szarlatanów – czy może, przy okazji, także na wolność świadczenia usług, na pogranicze medycyny i duchowości, a ostatecznie – na indywidualną autonomię pacjenta?
Rzecznik Praw Pacjenta, Bartłomiej Chmielowiec, nieczęsto trafia na pierwsze strony gazet. Jego kariera toczyła się w cieniu – doktor nauk prawnych, były dyrektor departamentu w Ministerstwie Zdrowia, potem cichy, choć systematyczny rzecznik od 2017 roku. Nie ma w sobie nic z charyzmatycznego lidera, ale właśnie ta pozorna bezbarwność budzi dziś kontrowersję.
Chmielowiec od lat budował urząd, który wbrew pozorom zyskał realną sprawczość – przede wszystkim poprzez arbitraż w sporach między pacjentami a systemem. Projekt „Lex Szarlatan” to jednak coś więcej niż urzędowa korekta: to symboliczna granica, którą państwo próbuje narysować między tym, co dopuszczalne w imię zdrowia, a tym, co niebezpieczne w imię złudzeń. Sam rzecznik mówi o „walce z zagrożeniem życia i zdrowia”, lecz jego krytycy widzą w nim strażnika nowej normatywności – biurokratycznego porządku, który przyjmuje rolę arbitra sumień, przekonań, alternatyw i ostatecznie: wolności.
Państwo jako lekarz, sędzia i cenzor?
„Lex Szarlatan” daje Rzecznikowi nowe uprawnienia – możliwość wytaczania powództw wobec osób i podmiotów dopuszczających się „działań mogących zagrażać zdrowiu lub życiu”, nawet jeśli nie są one formalnie częścią systemu ochrony zdrowia. To nie jest kosmetyczna zmiana – to potencjalne przesunięcie granicy między prywatną działalnością a interwencją w imię interesu publicznego.
Mechanizm ten – choć pozornie logiczny – otwiera drzwi do głębszego sporu ustrojowego. Bo oto pojawia się pytanie: kto i według jakich kryteriów zdecyduje, co jest terapią, a co „szarlatanerią”? Czy państwo, nawet w imię ochrony obywateli, może występować jako wyłączny interpretator wiedzy medycznej? W systemie, w którym trójpodział władzy coraz częściej bywa pozorny, takie uprawnienia mogą w praktyce zostać użyte nie tylko wobec hochsztaplerów, ale i wobec wszelkiej działalności niepasującej do ortodoksyjnego modelu biomedycyny.
Pod warstwą prawną czai się więc pytanie filozoficzne: gdzie kończy się opiekuńczość państwa, a zaczyna przymus regulacyjny?
Rząd promuje projekt jako konieczność: „Nie możemy pozwolić, by ludzie umierali, bo ktoś namawia ich do picia wybielacza albo rezygnacji z chemioterapii” – mówił minister zdrowia, argumentując, że pseudoeksperci często działają bezkarnie, osłaniając się wolnością słowa i brakiem jasnych definicji.
Część opozycji – zwłaszcza centrolewica – popiera ideę walki z pseudonauką, lecz zwraca uwagę na potrzebę precyzyjnych kryteriów i niezależnych mechanizmów nadzoru. Inni, głównie przedstawiciele środowisk liberalnych i konserwatywno-wolnościowych, ostrzegają przed nadmierną ingerencją państwa w prywatne wybory. „To kolejny przykład, gdy państwo staje się arbitrem racjonalności” – mówi poseł Konfederacji, wskazując na zagrożenie dla alternatywnych form terapii duchowej, psychologicznej, dietetycznej, które często funkcjonują poza systemem, ale są realnym wsparciem dla tysięcy ludzi.
Głosy krytyczne płyną także ze środowisk prawniczych. Helsińska Fundacja Praw Człowieka przestrzega przed rozmyciem granic odpowiedzialności karnej – jeśli działania nie są medycyną sensu stricto, to czy państwo ma prawo karać za niepowodzenia, które mogą wynikać z niezadowolenia, a nie obiektywnego zagrożenia?
Wreszcie – sami obywatele. Dla jednych to krok w stronę sanitarnego bezpieczeństwa, dla innych – niepokojące domknięcie sfery wolności osobistej. Na forach i manifestacjach słychać głosy: „A jeśli chcę spróbować leczenia ziołami? A jeśli psychologiczna rozmowa z bioenergoterapeutą mi pomaga?” – pytają ci, których życie wymknęło się algorytmom EBM (Evidence-Based Medicine).
Czy to jeszcze demokracja deliberatywna – czy już medykokracja?
Demokracja, nawet jeśli niedoskonała, powinna być nie tylko zbiorem reguł, ale i przestrzenią sporu o granice wiedzy, odpowiedzialności i wolności. „Lex Szarlatan” w swej konstrukcji zakłada, że państwo posiada wystarczającą legitymację do orzekania, co jest „prawdą medyczną” – i że może tej prawdy bronić przed obywatelami, nawet wbrew ich woli. To radykalne założenie, które zbliża nas do nowego typu państwa – nie autorytarnego w klasycznym sensie, ale paternalistycznego, chroniącego nas przed własnymi wyborami.
Czy to źle? Nie ma prostej odpowiedzi. Z pewnością to test dla naszej definicji wolności – wolności do mądrego wyboru, ale i do błędu. Czy ochrona pacjenta oznacza też jego ubezwłasnowolnienie? Czy demokracja oparta na wiedzy eksperckiej to nadal demokracja, czy już technokratyczna forma zarządzania ryzykiem społecznym?
W tym kontekście „Lex Szarlatan” może okazać się punktem zwrotnym. Jeśli państwo zyska prawo do regulacji nie tylko medycyny, ale także para- i quasi-terapii, to kolejnym krokiem może być rozciągnięcie tej logiki na inne sfery życia: edukację, duchowość, relacje społeczne. Granica zostaje przesunięta – a przesunięte granice rzadko kiedy wracają na miejsce.
Czy naprawdę chodzi o pacjenta?
Może zatem pytanie nie brzmi: czy „Lex Szarlatan” zatrzyma niebezpiecznych uzdrowicieli? Ale raczej: czy w imię ochrony zdrowia publicznego nie otwieramy właśnie furtki, przez którą wymknie się resztka wolności osobistej?